POEZJOpisA WIWISEKCJA RETROSPEKCJI
Człowiek którego gonię
jest za zakrętem snu.
Jeszcze go nie śniłem,
jak nie śniłem pochodni,
jak nie sniłem płaczu kobiet,
jak nie śniłem drewnianych krzyży.
Człowiek którego gonię
jest jedynym którego chciałbym
zapytać czy daleko.
Modlę sie o sen
jak modlę się o twarz
którą mógłbym mu pokazać,
jak modlę się
o kilka dni zwłoki.
Człowiek którego gonię
Wymyka się z mojego snu.
Jest we mnie.
Jest moim przeznaczeniem.
Lecę do ognia ,który płonie we mnie.
Oślepiona ćma ku morzu krwi.
I nie ma wyboru tylko strach i krzyk.
Tylko to potrafię.
Spłonąć nagłym skurczem,
eksplozją granatu.
Zapaść się
w spazmie bólu i rozkoszy,
bez których lepiej już spłonąć.
Przybita szpilką za szybą gabloty
uważaj na kurz.
Bez pożegnalnych hymnów,
bez rwących włosy płaczek,
bez ostatniego rozgrzeszenia i błogosławieństwa
odszedł Człowiek.
Leżąc na asfalcie,
mijany przez obojętne samochody,
obojętnych ludzi
drgał zużywając resztki Życia
o którym pisali poeci.
Odszedł jak wyrzucony,
nieprzydatny przedmiot.
Nie pożegnany krzykiem ptaków
ani trzęsieniem Ziemi.
Dziś wiedząc że jestem
tylko zwykłym niepozornym człowiekiem,
który na bruku czy na asfalcie
będzie kopał powietrze
boję się śmierci,
która jest we mnie.
Tępo uderza
przeciągane przez ziemię
wszelkie zaczarowanie.
Ociera się,krwawi.
Pozostawia barwy w ceramicznej glinie.
Tu stać miał dom
wzniesiony przeciw wszystkim
jednym wielkim westchnieniem.
Tu słychać tylko cichy jęk
okradzionych marzeń,
rozdartych zaczarowań
otwartych zwodzonych mostów.
Nie ma nawet o co
tłuc wyłysiałym czołem.
Nie ma na czym zaczepić
przyjaciela sznura,
który może innym
przyniósłby trochę szczęścia.
Tępo uderza ogłupiałe tętno
dla samej przyjemności uderzania.
Dla samej satysfakcji
bijącego źródła,
które za chwilę wsiąka.
Ziemia jest tłusta,
syta i napojona.
Całego cię nie przełknie.
Musisz tak tkwić w niej,
przeżyć jej tępe przyciaganie.
Drewniane psy
przeżywają manię wielkości
jak okres rui.
Podrygując niezgrabnie,
prężac drewniane lędźwia
orzą ziemię
w pogoni za zaspokojeniem.
Kiedyś te psy
wydawały się tylko nieszczęśliwe.
Czasami zostawały
przyjaciółmi Człowieka
jak psy prawdziwe.
Teraz podniecone mokrym zapachem
kłapią rozeschłymi paszczami.
Człowiek jeśli sam nie został drewnianym psem
Spluwa z obrzydzeniem na ich ślad
I odchodzi.
Czuję jak ugina się Ziemia.
Jak za każdym rogiem
czyha smagły cień.
Jak targa się nić
wymarzonej światłości.
Jak wymykam się sobie z rąk.
Jak otwieram nie swe własne oczy.
Jak dochodzę do pierwszych skrzyżowań.
Czuję....
Powoli skrada się za plecami
stąpając na owłosionych palcach
dawno wygnana żądza.
I jakby się spodziewała,
że nadszedł jej dzień
kołysze biodrami
odwieczny taniec płodności.
Jakbym już nie ten sam
już nie podnoszę czoła.
Kiedy mi kładzie ręce.
zamykam szczelnie oczy
by starym prawem ślepca
oddać się jej palcom.
Szepce mi białe tango,
zagłębiam sie po szyję.
Szepce...
Już nie rozumiem.
Krzyczy...
Już tylko czuję.
Komentarze
Prześlij komentarz